niedziela, 27 października 2013

Rozdział 1

Tak jak obiecałam, jest rozdział 1 :) Nieco krótki, ale nadrobię to następnym rozdziałem. ;P
Mam nadzieję, że się spodoba. Jakby coś nie pasowało, piszcie w komentarzach.
Życzę miłego czytania ;)

***

Meredith dotarła do bazy tuż przed zmierzchem. Musiała po drodze pozbyć się ogona, jaki został za nią wysłany.
Gdy okazało się, że są zbyt upierdliwi i nie dadzą jej spokoju, pojechała w okolice, gdzie było mnóstwo magazynów. Tam mogła bez świadków pozbyć się bardzo upartych ludzi z Zakonu.
Po tym, jak zatrzymała samochód, prędko z niego wyskoczyła i wbiegła do jednego ze zniszczonych i opuszczonych, wielkich budynków. Wyciągnęła broń i czekała.
Nie minęła minuta, a wpadli tam za nią i zaatakowali.
Postąpili bardzo nierozważnie.
Mieli przewagę cztery do jednego, ale nie byli dobrze przygotowani. Żadnej broni do walki kontaktowej. Jedynie glocki. Wielki błąd.
W czasie, gdy kolejno ich nokautowała, oberwała raz. Jak się okazało, kula, która utkwiła w jej lewym ramieniu była zmodyfikowana i blokowała moc. Energia kumulowała się w niej, lecz nie mogła znaleźć ujścia. Jakby ktoś uwięził rozjuszone zwierzę w klatce.
Była zdezorientowana – tylko przez chwilę.
Jej przeciwnicy nie pomyśleli najwidoczniej, że Meredith potrafi użyć do walki rąk i nóg. Poza tym, w walce rzadko używała swoich talentów magicznych. Wolała zmęczyć się fizycznie, dlatego też szybko otrząsnęła się z zaskoczenia.
Kilka minut później cała czwórka agentów leżała posiniaczona, zakrwawiona i nieprzytomna na betonowej podłodze magazynu.
Meredith z tryumfalnym uśmiechem na ustach najpierw zabrała im kluczyki od samochodów i wrzuciła je w stertę śmieci pod ścianą, po czym wsiadła do swojego zabłoconego, czarnego jeepa.
Nim ruszyła w drogę powrotną do domu, zatamowała krwawienie z postrzelonego ramienia, które pulsowało tępym bólem. Coraz bardziej dawało też o sobie z każdą chwilą znać nasilające się pieczenie i coraz większy obrzęk. Możliwe, że w pocisku były substancje, które miały zaszkodzić jej na stałe. Musiała szybko wyciągnąć kulę.
Po godzinie jazdy straciła czucie w rannym ramieniu, a głowa pękała jej z bólu. Rwał ją każdy mięsień. Z ledwością wysiedziała za kierownicą, ale udało jej się, już bez żadnych niedogodności, dojechać na miejsce.
Pewnym krokiem zbiegła po schodach prowadzących do wejścia do Bazy. Ciężkie, metalowe drzwi ustąpiły z przeciągłym jękiem, gdy wpisała na panelu kod i nacisnęła klamkę. By je otworzyć szerzej, musiała pchnąć biodrem.
To oznaczało, że było z nią gorzej, niż czuła.
Z westchnieniem ulgi wkroczyła na korytarz, którym miała dotrzeć do swojego pokoju. Chciała szybko opatrzyć ranę, wskoczyć do wanny z gorącą wodą, po czym przespać się kilka godzin.
Broń Zakonu nieco ją rozstroiła.
- Meredith? – Usłyszała za sobą męski głos.
- Cholera – mruknęła pod nosem i natychmiast przywołała na usta delikatny uśmiech. – Kyle, witaj!
Mężczyzna zatrzymał się przed nią i zlustrował ją chłodnym wzrokiem.
Poszarpany rękaw koszuli, krew, potargane włosy, zmęczenie widoczne na szczupłej twarzy.
- Gdzie byłaś? I co ci się stało w ramię?
- Byłam u ojca – powiedziała szybko i nim mężczyzna zdążył się na nią wydrzeć, dodała – i oberwałam kulkę od jednego z Zakonu. Nie czuję się najlepiej.
Twarz Kyle’a wykrzywiała furia. Jedyne, co miał teraz ochotę zrobić, to chwycić ją za gardło i udusić. A przynajmniej tak uważała Meredith.
- Może na coś się to przyda. Będziemy mieli próbkę jednego z ich cacek. Jakie były następstwa tego postrzelenia?
Gdy usłyszała jego bezbarwny ton i totalną ignorancję co do jej stanu, wzdrygnęła się z wściekłości. Twarz jej pobladła, a usta posiniały.
Chce raportu, to go dostanie. Zasrana gnida.
- Zablokowali mi moce… Przez chwilę odczuwałam nerwowość i napięcie typowe dla nowicjusza, który nie panuje nad mocą. Poza tym miałam wrażenie, jakby ktoś mnie nieźle zdzielił młotkiem po głowie.
Kyle uniósł brew.
- No dobra. Idziemy do labora…
- Nie – przerwała mu nagle. – Jestem zmęczona, poza tym opatrzę ranę sama. Dzięki za rozmowę, kulę dostaniesz jak już się wykąpię. A teraz pozwól, że pójdę do siebie. – Skinęła głową i ruszyła przed siebie, nie czekając na odpowiedź.
Nie zdążyła przejść nawet pięciu metrów, gdy osunęła się na ziemię.
Usłyszała kilka szybkich kroków i siarczyste przekleństwo, a na ramionach poczuła czyjeś ręce.

Po tym zapadła się w ciemność.

niedziela, 13 października 2013

Prolog

No to zaczynamy. Nawet nie wiecie, jaką mam tremę - aż mi się ręce trzęsą :D Mam nadzieję, że Was zainteresuję i będziecie śledzić losy bohaterów z równym zapałem, z jakim ja tę historię tworzę. 
Prolog dedykuję, rzecz jasna, NATUSI MOJEJ KOCHANEJ, która tak mi odpicowała bloga. Koooocham Cię i normalnie nie wiem, co ja bym bez Ciebie zrobiła <3
A teraz życzę miłego czytania ;)

***

Kiedy podnosił telefon, niczego nie przeczuwał. Nie sądził, że sprawy potoczą się w tak niefortunny dla niego sposób.
- Waller – rzucił chłodnym, wyćwiczonym tonem.
- Dzień dobry, Michael – głos po drugiej stronie był zachrypnięty i ewidentnie męski. – Jak się mają nasze badania?
Usiadł prosto, a po jego kręgosłupie przebiegł lodowaty dreszcz. Zakon.
- Bez zmian. Żadna z dotychczas stosowanych metod nie poskutkowała.
- Dwa tygodnie temu twierdziłeś, że wszystko idzie zgodnie z planem i uda ci się doprowadzić eksperyment do końca.
- Ale trochę się zmieniło – zacisnął szczęki. – Jeżeli będziecie tak naciskać, to gówno zrobię, a nie doprowadzę sprawę do końca. Dajcie mi trochę luzu, to będę mógł się na tym skupić.
- W szczególności, gdy przed większość czasu siedzisz na dupie za biurkiem albo jeździsz na spotkania – w głosie jego rozmówcy słychać było sarkazm.
- Gdybym nie siedział, jak to ująłeś „na dupie za biurkiem”, to nie byłoby pieniędzy na te badania. Więc nie mów mi, co mam robić, dobrze? – Nie był w stanie opanować drżenia w głosie, które pojawiało się podczas każdej rozmowy z dowódcą Zakonu.
- Ależ po co te nerwy? Jestem po prostu ciekaw postępów.
- Już ci powiedziałem – jak na razie nie ma żadnych postępów. Zadowolony?
- Nie, ale jakoś to zniosę. Gdy uda wam się coś osiągnąć, oczekuję, że mnie o tym powiadomisz? – Słowa te rozwścieczyły Wallera. Zacisnął wolną dłoń w pięść, aż zbielały mu knykcie.
- Ależ oczywiście, Ryan. – Jego słowa ociekały sarkazmem. - Poza tym jestem pewien, że dzwonisz tylko z grzeczności. Przecież wiesz doskonale o tym, iż zdaję sobie sprawę, że masz u mnie szpiegów donoszących ci o wszystkim. – Mówiąc to mimowolnie się skrzywił. Nienawidził, gdy robiono z niego kretyna.
Po drugiej stronie rozległ się głęboki, donośny śmiech.
- Spostrzegawczy jesteś. Czekam na informacje.
Gdy mężczyzna odłożył słuchawkę, zaklął siarczyście. Czy dadzą mu w końcu spokój?
- Och, a więc bratasz się z moim wrogiem? - W kącie pomieszczenia rozległ się kobiecy głos.
Waller zerwał się z krzesła i spojrzał w tamtym kierunku. Telefon wypadł mu z ręki i wylądował na podłodze.
- Meredith.
- Cześć tatusiu. – Przy drzwiach stała średniego wzrostu dziewczyna. Brązowe włosy sięgały jej do łopatek, kręcąc się lekko, a piwne oczy miały kształt migdałów. Glany wydawały ciche tąpnięcia, gdy zbliżała się do biurka, rozpięta, skórzana kurtka odsłaniała pas ze sztyletami i kaburę pod pachą. Czarne spodnie były poprzecierane na kolanach. Dziewczyna mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia dwa lata.
- Nie jestem twoim ojcem.
Dziewczyna roześmiała się głośno.
- Ach, więc wciąż się do mnie nie przyznajesz? To takie przykre. – Westchnęła, po czym uśmiechnęła się ironicznie.
- Po co tu przylazłaś? Już cię nie obchodzi dobro twojej malutkiej siostrzyczki? - Na ustach Wallera pojawił się pełen złośliwości uśmiech.
Nie mógł wyjść na słabeusza bojącego się własnej córki. Blef to jedyne, co mu pozostało. Tylko w ten sposób mógł zachować godność.
Meredith zacisnęła pięść, a po chwili przebiegł po niej impuls elektryczny. Jej twarz była niczym wyciosana z kamienia, a w oczach jarzyła się lodowata furia, której chciała dać upust, lecz ostatkiem sił panowała nad tym.
Mężczyzna wzdrygnął i w tej samej chwili do jego uszu doszedł szczęk zamka w drzwiach. Zamknęła je.
Został tu z nią sam, bez jakiejkolwiek ochrony. Poczuł, jak zaczynają mu drżeć nogi.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o godność.
- Nie waż się jej skrzywdzić, sukinsynu, bo więcej się tak nie uśmiechniesz. Już ja o to zadbam – syknęła, opierając się dłońmi o blat biurka. Mina natychmiastowo mu zrzedła, gdy usłyszał groźbę. Wiedział, że mogła to wyczytać z jego oczu. Nie był stanie ukryć przerażenia.
Dziewczyna z zadowoleniem pokiwała głową i rozsiadła się wygodnie na krześle, krzyżując nogi na biurku. Piasek z butów opadł na blat.
Na twarzy Wallera malowało się zniesmaczenie. Pedantyczne zamiłowanie do czystości było silniejsze nawet od przerażenia, które odczuwał.
- Nie lubisz tego, prawda? Przepraszam, moje maniery ostatnio nie mają się zbyt dobrze – prychnęła z pogardą i przyjrzała mu się uważnie. - A więc będziesz teraz robił za dziwkę tych z Zakonu, tak? I to za głupią dziwkę, która będzie płaciła im za to, że dają jej u siebie pracować. - Mówiła, przeciągając samogłoski. - No tak. Trzeba jakoś zabezpieczyć dupsko, w które w każdej chwili mogę cię kopnąć – posłała mu słodki uśmieszek.
Waller wstrzymał oddech, po czym gwałtownie wypuścił powietrze z ust. Na jego policzkach wykwitły czerwone plamy. W jego wnętrzu panował istny huragan. Strach, nienawiść, obrzydzenia, ugodzona duma. Nie był w stanie racjonalnie myśleć, gdy wszystkie te uczucia zalały go potężną falą. Ogromnie ze sobą walczył, by nie uciec, gdzie pieprz rośnie.
Podejmując wreszcie odważną decyzję, zaciskając pięści, podszedł do niej i zepchnął jej nogi z blatu.
- Nie dotykaj mnie… - warknęła ostrzegawczo. Zerwała się z miejsca, jakby jego dotyk parzył. W jej oczach czaiła się nienawiść.
W następnej chwili usłyszał, że ktoś dobija się do drzwi. Gwałtownie odwrócił ku nim głowę. Jego córka z niechęcią uczyniła to samo.
Najwidoczniej jego ochroniarze z Zakonu już wiedzieli, że w biurze jest intruz.
Michael z powrotem skupił się na niej, jednak widząc jej minę, wycofał się powoli. Dziewczyna ruszyła za nim, aż upadł na krzesło. Poczuł, jak z jego twarzy odpływają wszelkie kolory, a na czole pojawiają się kropelki potu. Meredith pochyliła się nad nim.
- Przyszłam ci tylko przekazać, że wciąż cię obserwuję. Znam każdy twój cholerny ruch, każde zagranie. Naprawdę nie obchodzi mnie, z kim będziesz się bratał i jak potężni będą ci ludzie – nawet z Zakonem dam sobie radę. Odebrałeś mi szczęście. Ja odbiorę ci twoje. I przysięgam, że pożałujesz dnia, w którym się urodziłeś. - Po tych słowach odwróciła się gwałtownie i podeszła do okna.
Pomimo przerażenia, które ściskało jego gardło i powodowało mętlik w głowie dostrzegł, że dziewczyna coś kalkuluje, wpatrując się w dół.
Chce skoczyć?
Drzwi do gabinetu otworzyły się z hukiem. Do pomieszczenia wpadło dwóch mężczyzn w garniturach i czarnych koszulach, celując w dziewczynę zmodyfikowanymi pistoletami, których pociski miały za zadanie sparaliżować ją i pozbawić możliwości używania mocy. Nim jednak którykolwiek wystrzelił, Meredith szarpnęła ręką, a ich broń wylądowała pod ścianą. Zrzedły im miny.
- Szkoda amunicji. Zniszczylibyście tylko moje efektowne wyjście - pomachała im, a następnie uderzyła pięścią w okno.
Z pewnością korzystała z mocy, bo w następnej chwili szyba pękła i w milionach kawałeczków zaczęła spadać. Meredith zrobiła krok do tyłu, w powietrze, jakby nadal kroczyła po podłodze. A potem spadła. Nikt nie zdążył zareagować.
Waller zerwał się z krzesła i podbiegł do okna. Spojrzał w dół.
Dziewczyna właśnie wylądowała, a ludzie wokół niej zaczęli wrzeszczeć. Zobaczył, jak zrywa się do biegu i znika w najbliższej uliczce.
Zmełł w ustach przekleństwo i opadł na skórzany fotel. Jego twarzy była blada, zroszona potem, ale nie dawał po sobie poznać, jak ogromną ulgę poczuł, że jego córka zniknęła wraz ze swoimi śmiercionośnymi mocami.
Musiał jak najszybciej doprowadzić projekt badawczy do końca. Nie mógł wiecznie chodzić z ochroną i bać się zasypiać we własnym domu. Chciał na powrót cieszyć się wolnością i bogactwem. Priorytetem było jednak zniszczenie rasy magów i zmiecenie jej z powierzchni Ziemi.
Raz na zawsze.
Jego twarz wykrzywiła się z wściekłości.
- Wstawić mi tu nową szybę. Jak najszybciej.