niedziela, 3 listopada 2013

Rozdział 2

Nie wiem co się dzieje z czcionką, że tak się zmienia w tekście kilka razy. Próbowałam to zmienić, ale się nie da. Albo ja nie umiem. Mam nadzieję, że to nie problem ;)
Taaa, co do tego, że coś jest niejasne i wgl... Cierpliwości. W rozdziale czwartym, ostatecznie piątym wszystko się wyjaśni: kim jest Kyle, co to Baza, po co to wszystko... Po prostu nie widzę sensu pisania tego Wam teraz, skoro i tak będę musiała napisać to później, gdy pojawi się pewna nowa postać.
Także czekać, co będzie trzeba wyjaśnić wyjaśnione zostanie - w odpowiednim czasie :D
Miłego czytania ;P

***

Obudziła się z rozrywającym bólem głowy i suchością w ustach. Nieprzytomnym wzrokiem omiotła swój pokój, po czym ze zmrużonymi powiekami zerknęła na cyfrowy zegarek stojący na szafce nocnej. Był środek nocy.
Z jękiem sięgnęła do włącznika lampki i zapaliła światło. Przez chwilę leżała na wznak, a gdy była już w stanie jasno myśleć, uniosła się na łokciach. Gdy poczuła ból w ramieniu, natychmiast opadła na materac.
Przyjrzała się bandażowi, a po chwil wróciły do niej wspomnienia wydarzeń sprzed kilku godzin. Próba zgubienia ogona, walka, powrót do Bazy, rozmowa z Kylem i… pustka. Musiała stracić przytomność.
Klnąc siarczyście zerwała się z łóżka i przeczesując palcami włosy wpadła do łazienki.
Gdy zapaliła światło i spojrzała w lustro, przestraszyła się samej siebie. Poczochrane włosy, podkrążone oczy, blada twarz z wielkim, prawie czarnym siniakiem na prawym policzku i pogniecione ubranie.
Oczywiście nikt jej nie rozebrał… Może to i lepiej. Choć wściekła się, gdy dostrzegła oderwany rękaw swojej ulubionej koszuli.
Mrucząc coś pod nosem zrzuciła z siebie ubrania i westchnęła z ulgą, gdy rozpięła krzywo leżący i uwierający stanik.
Zrezygnowała z kąpieli w wannie na rzecz szybkiego i gorącego prysznica. Szorując dokładnie całe ciało, starała się nie zamoczyć bandaża. A gdy poczuła zapach swojego ulubionego mydła, miała wrażenie, że jest w niebie.
Po prysznicu, wycierając się w biały, puszysty ręcznik, rozglądała się po łazience.
Kafelki na ścianach i podłodze miały popielatoszary, jednolity kolor, szafka pod umywalką i szafeczka przy lustrze były o odcień ciemniejsze. Pozostałe elementy wystroju miały kolor biały.
Lubiła tę bezosobowość pomieszczenia. Było w niej coś… uspokajającego. Jedynym kobiecym akcentem były świeczki zapachowe w kształcie róż ustawione na półce wnękowej przy wannie i zestaw kosmetyków.
Gdy wytarła się do sucha i rozczesała włosy, zebrała z podłogi ubrania i wrzuciła je do kosza na pranie.
Owijając się w ręcznik, wyszła z łazienki i podeszła do wysokiej komody, gdzie trzymała bieliznę.
W odróżnieniu od łazienki, jej pokój był ciepły i przytulny. Ubóstwiała beżowe ściany, drewniane panele na podłodze, jak również ciemnobrązowe meble. Nad całością dominowało dwuosobowe łóżko stojące w kącie pomieszczenia naprzeciwko drzwi wejściowych. Jedynymi sprzętami był telewizor na komodzie i laptop na biurku.
Więcej do szczęścia nie potrzebowała.
Szybko założyła czystą bieliznę, a z obok stojącej dwudrzwiowej szafy wyciągnęła szary dres i wciągając bluzę przez głowę, podeszła do leżącej na bujanym fotelu czarnej, skórzanej torby, którą miała ze sobą w podróży.
Rozpięła ją pospiesznie i wyciągnęła ze środka gruby plik banknotów, zabrany z domowych oszczędności ojca.
Z krzywym uśmieszkiem ponownie otworzyła dwudrzwiową szafę i nacisnęła otwartą dłonią tylną ściankę mebla, która odskoczyła gwałtownie, ukazując sejf.
Wpisała kod, otworzyła drzwiczki i wrzuciła banknoty do środa. Nie były to pierwsze wkładane tam duże sumy.
Mam do tego prawo, zapewniła samą siebie. Odebrał mi wszystko, co miało znaczenie w moim życiu. Odebrał mi matkę i siostrę. Ale tę drugą zamierzam odzyskać.
Z sejfu wyjęła sporą kopertę i usiadła przy biurku, wpatrując się przez chwilę w czarny ekran laptopa. Książki ułożyła w mały stosik na rogu, a zawartość koperty rozłożyła na blacie.
Miała plan. A przynajmniej jego zarys. Musiała jedynie dowiedzieć się jeszcze kilku rzeczy, a do tego potrzebowała dwóch, ewentualnie trzech wypadów do ojca. Dało się to jakoś załatwić.
Jedynym problemem było to, że nie miała pomocnika. A przydałaby się taka osoba. Bała się jednak powiedzieć o swoim planie komukolwiek. Rozważała Aydena, swojego najlepszego przyjaciela, ale to wiązało się z powiedzeniem o tym, co wymyśliła także jego narzeczonej, Stelli. Na to jednak nie czuła się gotowa. Stella była… uosobieniem dobra. Choć cechowała ją wytrwałość i odwaga, nienawidziła przemocy. Była na wskroś przepełniona dobrocią. Meredith nie mogła obciążyć jej tym wszystkim, co ukrywała, ale z każdym dniem coraz częściej rozmyślała o zdradzeniu wszystkiego swojemu przyjacielowi. Powoli przestawała sobie radzić z zatajaniem tego, a Ayden przeczuwał, że coś przed nim ukrywa, ponieważ chodziła milcząca i izolowała się od pozostałych, co według niego do niej nie pasowało.
Muszę mu powiedzieć. On jest moją jedyną nadzieją.
Kyle nie wchodził w grę. Nie zrozumiałby jej i posądził o narażanie ich bezpieczeństwa. Ale on nie stracił siostry. Jego siostra nie była przetrzymywana i niejednokrotnie torturowana przez własnego ojca od pięciu lat.
- Dobra – mruknęła do siebie pod nosem i uruchomiła laptopa, po czym zaczęła przeglądać plany Ośrodka.
~.~
Od chwili, gdy przebudziła się w środku nocy nie zmrużyła oka nawet na pięć minut. Sprawa, nad którą się głowiła wciągnęła ją na dobre trzy godziny. Gdy dostrzegła, że dochodzi szósta, odłożyła wszystko na swoje miejsce, przebrała się w strój do ćwiczeń, do którego zaliczały się: czarne, grube i jednocześnie rozciągliwe spodnie, luźna koszulka tego samego koloru, a do tego znoszone, skórzane buty nad kostki.
Nim wyszła z pokoju, oczyściła ranę postrzałową i założyła świeży opatrunek, który za kilka godzin będzie jej całkowicie zbędny ze względu na szybko regenerujące się organizmy magów, po czym ruszyła na salę treningową.
Ku jej zaskoczeniu na drugim końcu sali ujrzała Aydena.
Pomieszczenie było wielkie. Od betonowych, nieocieplonych ścian bił przyjemny chłód, a podłużne, halogenowe lampy rzucały nienaturalne światło. Podłoga wyłożona została gumowymi matami, podzielonymi na sektory służące za ringi. W kątach zaczepiono na hakach worki do boksowania, a na jednej z dłuższych ścian pozawieszane były różne rodzaje broni: od małych sztyletów, po metalowe pałki i laski ze stalowymi, ostrymi zakończeniami. Po przeciwległej stronie ustawiono ławki dla obserwatorów i odpoczywających. Na prawo od drzwi wejściowych znajdowało się przejście do strzelnicy, gdzie trenujący miał możliwość sprawdzić swoją celność w strzelaniu z wszelkiego rodzaju pistoletów czy łuków.
Meredith zdecydowała się na walkę wręcz. Miała ochotę wykorzystać do tego swojego przyjaciela.
Z uśmiechem na ustach podbiegła do niego truchtem.
- Od kiedy z ciebie taki ranny ptaszek?
Ayden przerwał boksowanie, gdy usłyszał jej głos. Spojrzał na nią z uśmiechem i przeciągnął się.
- Od dzisiaj. Znudziło mnie, że budzę się po dziesiątej i potem dzień jest taki krótki. – W czasie, gdy on sięgnął po ręcznik i butelkę wody, Meredith zaczęła się rozciągać. – Jak ramię?
- W porządku, goi się. Po treningu ściągnę bandaż, a do wieczora po ranie nie powinno być śladu. – Zaczęła robić skłony ze złączonymi nogami. – Poćwiczysz ze mną? Mam ochotę komuś skopać tyłek, a poza tym muszę powiedzieć ci coś ważnego.
Ayden przyjrzał się jej uważnie.
- Wszystko w porządku?
- W jak najlepszym – zbyła go szybko i wyprostowała się. – Zaczynamy?
Chłopak uśmiechnął się szeroko. Pomimo metra dziewięćdziesiąt pięć wzrostu i szerokich barów, jej czarnoskóry, dwudziestopięcioletni przyjaciel nie wyglądał groźnie. A przynajmniej, gdy tak się uśmiechał. Gdy trzeba było, potrafił wystraszyć. Miał niski i donośny głos, kilka bardzo widocznych blizn i ciemne oczy często ciskające błyskawice.
Meredith go ubóstwiała. Zawsze marzyła, by mieć starszego brata i to w Aydenie go znalazła. Swoją pogodą ducha i pewnością siebie przyciągał niczym magnes. W przypadku Deety była to siostrzana miłość od pierwszego wejrzenia.
Stanęli na środku maty i przygotowali się do starcia. Na dany sobie nawzajem znak, zaatakowali równocześnie.
- Te wypady do ojca to nie są tylko eskapady mające zaspokoić moje zamiłowanie do ryzyka – zaczęła bez zbędnych wstępów, robiąc unik przed prawą pięścią Aydena. – Za każdym razem podbieram mu kasę, a poza tym zdobywam też wiele cennych informacji.
- Na przykład jakich? - pytanie padło jednocześnie z kopnięciem. By go uniknąć, Meredith odskoczyła do tyłu i natychmiast natarła na przyjaciela.
- Na przykład wczoraj dowiedziałam się, że staruszek współpracuje z Zakonem i prowadzi dla nich badania nad naszymi mocami. Chce znaleźć sposób na… - zamachnęła się z całej siły, ale Ayden zręcznie złapał ją za nadgarstek i wykręcił jej rękę do tyłu. Natychmiast się wyrwała i zaatakowała ze zdwojoną siłą - ich wyizolowanie z naszego ciała. Moim zdaniem to ślepa uliczka, bo tego się nie da zrobić, ale on jest tępy i tego nie ogarnia. Nie rozumie, że blokada to jedno, a pobranie mocy to drugie. To po pierwsze. – Sapnęła z irytacją i spróbowała podciąć przeciwnika. Bezskutecznie. – Po drugie, od pewnego czasu opracowuję plan wyciągnięcia z Ośrodka mojej sio… - Nie zdążyła dokończyć, bo w tej samej chwili Ayden przewrócił ją i przycisnął rękę do jej gardła.
- CO próbujesz zrobić?!
Takiej reakcji się nie spodziewała.
- Chcę odzyskać Katie – szepnęła.
Ayden zacisnął szczęki, odsunął się od niej i usiadł na podłodze z wyciągniętymi przed siebie nogami. Zanim się odezwał, zrobił kilka głębokich wdechów.
- Dlaczego dopiero teraz mi o tym mówisz? I jak to w ogóle... co? Powtórz. Kogo chcesz odzyskać? Przecież ona... – Patrzył na nią zdezorientowany.
- Dowiedziałam się czegoś jakiś czas temu - zaczęła. – A teraz mam pewność, że to nie kłamstwo...
- Wystarczy – przerwał jej i podniósł się z maty. – To nie miejsce na takie rozmowy. Idziemy do ciebie, a tam opowiesz mi wszystko ze szczegółami. – Wyciągnął do niej rękę, a ona skorzystała z pomocy i już po chwili szli do jej pokoju.
Kiedy dotarli do drzwi, Ayden niemal siłą wepchnął ją do środka. Meredith z sapnięciem irytacji opadła na fotel przy biurku i czekała, aż jej przyjaciel zamknie drzwi. Już po chwili miotał się po pokoju, klnąc ją na czym świat stoi.
- Ty cholerna idiotko! Nie po to ukrywamy się tu jak skazańcy, żebyś ty sobie jeździła do ojca i udowadniała, jaka to jesteś dorosła, dojrzała i odważna! Narażasz nas wszystkich na niebezpieczeństwo! A gdyby cię złapali? Czy ty choć trochę myślisz?!
- Zamknij się i nie krzycz na mnie! Jeśli już, to siebie narażam na niebezpieczeństwo, a nie was! Poza tym on ma moją siostrę! Od pięciu lat! Torturuje ją albo nie wiadomo co jeszcze! Nawet nie wiem czy w ogóle żyje! - Zerwała się z miejsca i podeszła do osłupiałego Aydena. Spojrzała mu głęboko w oczy. - Chcę ją odzyskać.
- Ale... Przecież mówiłaś, że ona zginęła w dniu, gdy uciekłaś z domu. Po tym... wiesz.
Zacisnęła zęby. Wiedziała. I to za dobrze. Tamtego dnia nie zapomni do końca życia.
- Bo tak myślałam. Sądziłam, że skoro zginęła mama to Katie tym bardziej – mówiła wypranym z emocji głosem. - Dowiedziałam się jakieś pół roku temu. Przetrzymuje ją w Ośrodku. Już tyle lat – ostatnie słowa były ciche niczym szept.
- Przepraszam cię. Nie chciałem... - Ayden patrzył na nią ze skruchą i w współczuciem. Wyciągnął ramiona, a ona szybko przytuliła się do niego i zamknęła na chwilę oczy, jakby w ten sposób mogła odciąć się od świata. - Przecież mogłaś m powiedzieć od razu – odezwał się chłopak oskarżycielskim tonem, gdy już się odsunęła i wróciła na krzesło przy biurku. - Pomógłbym ci. Kyle zresztą też.
- Nie. Kyle na pewno nie. Nie ufam mu. - Wyrzuciła z siebie te słowa, jakby parzyły jej usta.
Ayden zmarszczył brwi, drapiąc się po karku.
- Co jest?
Meredith zacisnęła palce na nasadzie nosa i westchnęła. No wykrztuś to.
- Zakonem dowodzi jego brat...

~.~

Rozmowa była burzliwa, nie obyło się też bez kolejnej serii bluzgów z obu stron, choć ostatecznie Meredith udało się wytłumaczyć Aydenowi swój punkt widzenia. Nie oznaczało to jednak, że ją popiera i że nie jest wściekły. Dziewczyna widziała furię w jego oczach i zaczynała rozumieć, dlaczego Kyle zachował się wobec niej tak ozięble, gdy wróciła.
Postąpiła egoistycznie i nie myślała o konsekwencjach swojego czynu. Naprawdę mogli ją złapać – gdyby zebrała się ich większa grupa, nie podołałaby. Wtedy zostałaby schwytana, torturowana i nie wiadomo co jeszcze. Naprawdę przegięła i dopiero teraz to do niej dotarło.
Z drugiej strony nie mogłaby sobie spojrzeć w twarz, gdyby nie zaczęła planować wyrwania Katie z łap Zakonu. Jeśliby nie spróbowała, czułaby się jak śmieć.
Dlatego poprosiła Aydena o pomoc, choć żeby miał wgląd w plany najpierw musiał jej przysiąc, że nie piśnie nikomu słowa. Szczególnie Kyle'owi. Zgodził się niechętnie, ale uznał, że pomoc jej i zachowanie tego w tajemnicy będzie mniejszym złem niż pozostawienie jej samej. Wygadanie się też nie wchodziło w grę, bo Meredith znienawidziłaby go do końca życia.
Jednak dobrze czuła, że na nim może zawsze polegać.
Późnym wieczorem leżała na łóżku, wpatrując się w ekran telewizora. Co jakiś czas podjadała z talerza, na którym miała nałożoną sporą porcję ziemniaków i duszone mięso z kurczaka.
Trafiła akurat na reklamę jakiejś poradni psychologicznej, ale gdy ujrzała sztywno siedzącą w czarnym fotelu starszą kobietę, uznała, że musi tę reklamę obejrzeć.
- Czy masz problem z przestrzeganiem reguł? – Pani psycholog wygłaszała monolog na tyle monotonnym głosem, że bez problemu nadawałaby się do leczenia bezsenności (choć wyglądała bardziej na członkinię kółka różańcowego), ale najwidoczniej minęła się z powołaniem.
- Niee – mruknęła pod nosem Meredith, przeżuwając mięso.
- Myślisz, że wariujesz?
- Niee – przewróciła oczami i popiła jedzenie colą.
- Czy przerażasz ludzi wokół siebie?
Uśmiechnęła się krzywo.
- Może.
- Czy twoi rodzice są tobą zaniepokojeni?
Meredith roześmiała się głośno.
- Jak cholera – sięgnęła po pilota i przełączyła na stację muzyczną. Trafiła na powtórkę koncertu Britney, która akurat wiła się na scenie półnaga, wyjękując ledwie zrozumiałe słowa piosenki „Womanizer”
- Litości – jęknęła zdegustowana, wyłączając telewizor. Pilota rzuciła gdzieś w poduszki.
Nim zdążyła nacieszyć się spokojem, rozległo się pukanie do drzwi. Machnęła ręką, a drzwi otworzyły się bezszelestnie.
W progu stał Kyle w pełnym rynsztunku. Na jego twarzy malowała się obojętność, którą znała bardzo dobrze.
- Następny? - Zerwała się z łóżka, ostawiła talerz na stolik i popędziła ku szafie, wyciągając z niej ciemne ubrania, skórzane buty na wyciszanej podeszwie, a z haków zamocowanych w ścianie ściągnęła pas ze sztyletami i kaburę z pistoletami.
Nie zwracając na swojego przełożonego najmniejszej uwagi, zrzuciła z siebie luźny t-shirt, założyła inny, bardziej przylegający i z mocniejszego materiału, zapięła kaburę oraz pas.
Gdy naciągała buty, Kyle wyjaśniał jej, jak wygląda sytuacja.
- Sygnał jest bardzo silny. Przechwyciliśmy go dosłownie kilkanaście minut temu. Z zasięgu mocy wnioskuję, że wiekiem znacznie przekracza średnią ujawnienia talentu, albo po prostu ma silne źródło. Zakon z pewnością odebrał już sygnał i nasz żółtodziób długo nie pożyje, jeżeli nie wkroczymy. A przy okazji może zrobić niezły rozpierdol, bo jego moc to istny huragan.
Meredith skinęła tylko w odpowiedzi głową i już po chwili pędzili niemal sprintem ku wyjściu, gdzie czekał na nich Ayden.
Nadal milcząc przeszli do garaży, gdzie stały zaparkowane smukłe, czarne motocykle, rozwijające prędkość do trzystu kilometrów na godzinę. Dla zwykłego śmiertelnika taka prędkość byłaby zabójcza. Lecz magowie mieli o wiele bardziej wyczulone instynkty, które pozwalały im poruszać się szybciej, sprawniej, ciszej, a do tego bezpieczniej, jeżeli chodziło o tego typu pojazdy.

Kilka minut później byli już w drodze do miejsca, gdzie mieli przechwycić kolejnego maga.

niedziela, 27 października 2013

Rozdział 1

Tak jak obiecałam, jest rozdział 1 :) Nieco krótki, ale nadrobię to następnym rozdziałem. ;P
Mam nadzieję, że się spodoba. Jakby coś nie pasowało, piszcie w komentarzach.
Życzę miłego czytania ;)

***

Meredith dotarła do bazy tuż przed zmierzchem. Musiała po drodze pozbyć się ogona, jaki został za nią wysłany.
Gdy okazało się, że są zbyt upierdliwi i nie dadzą jej spokoju, pojechała w okolice, gdzie było mnóstwo magazynów. Tam mogła bez świadków pozbyć się bardzo upartych ludzi z Zakonu.
Po tym, jak zatrzymała samochód, prędko z niego wyskoczyła i wbiegła do jednego ze zniszczonych i opuszczonych, wielkich budynków. Wyciągnęła broń i czekała.
Nie minęła minuta, a wpadli tam za nią i zaatakowali.
Postąpili bardzo nierozważnie.
Mieli przewagę cztery do jednego, ale nie byli dobrze przygotowani. Żadnej broni do walki kontaktowej. Jedynie glocki. Wielki błąd.
W czasie, gdy kolejno ich nokautowała, oberwała raz. Jak się okazało, kula, która utkwiła w jej lewym ramieniu była zmodyfikowana i blokowała moc. Energia kumulowała się w niej, lecz nie mogła znaleźć ujścia. Jakby ktoś uwięził rozjuszone zwierzę w klatce.
Była zdezorientowana – tylko przez chwilę.
Jej przeciwnicy nie pomyśleli najwidoczniej, że Meredith potrafi użyć do walki rąk i nóg. Poza tym, w walce rzadko używała swoich talentów magicznych. Wolała zmęczyć się fizycznie, dlatego też szybko otrząsnęła się z zaskoczenia.
Kilka minut później cała czwórka agentów leżała posiniaczona, zakrwawiona i nieprzytomna na betonowej podłodze magazynu.
Meredith z tryumfalnym uśmiechem na ustach najpierw zabrała im kluczyki od samochodów i wrzuciła je w stertę śmieci pod ścianą, po czym wsiadła do swojego zabłoconego, czarnego jeepa.
Nim ruszyła w drogę powrotną do domu, zatamowała krwawienie z postrzelonego ramienia, które pulsowało tępym bólem. Coraz bardziej dawało też o sobie z każdą chwilą znać nasilające się pieczenie i coraz większy obrzęk. Możliwe, że w pocisku były substancje, które miały zaszkodzić jej na stałe. Musiała szybko wyciągnąć kulę.
Po godzinie jazdy straciła czucie w rannym ramieniu, a głowa pękała jej z bólu. Rwał ją każdy mięsień. Z ledwością wysiedziała za kierownicą, ale udało jej się, już bez żadnych niedogodności, dojechać na miejsce.
Pewnym krokiem zbiegła po schodach prowadzących do wejścia do Bazy. Ciężkie, metalowe drzwi ustąpiły z przeciągłym jękiem, gdy wpisała na panelu kod i nacisnęła klamkę. By je otworzyć szerzej, musiała pchnąć biodrem.
To oznaczało, że było z nią gorzej, niż czuła.
Z westchnieniem ulgi wkroczyła na korytarz, którym miała dotrzeć do swojego pokoju. Chciała szybko opatrzyć ranę, wskoczyć do wanny z gorącą wodą, po czym przespać się kilka godzin.
Broń Zakonu nieco ją rozstroiła.
- Meredith? – Usłyszała za sobą męski głos.
- Cholera – mruknęła pod nosem i natychmiast przywołała na usta delikatny uśmiech. – Kyle, witaj!
Mężczyzna zatrzymał się przed nią i zlustrował ją chłodnym wzrokiem.
Poszarpany rękaw koszuli, krew, potargane włosy, zmęczenie widoczne na szczupłej twarzy.
- Gdzie byłaś? I co ci się stało w ramię?
- Byłam u ojca – powiedziała szybko i nim mężczyzna zdążył się na nią wydrzeć, dodała – i oberwałam kulkę od jednego z Zakonu. Nie czuję się najlepiej.
Twarz Kyle’a wykrzywiała furia. Jedyne, co miał teraz ochotę zrobić, to chwycić ją za gardło i udusić. A przynajmniej tak uważała Meredith.
- Może na coś się to przyda. Będziemy mieli próbkę jednego z ich cacek. Jakie były następstwa tego postrzelenia?
Gdy usłyszała jego bezbarwny ton i totalną ignorancję co do jej stanu, wzdrygnęła się z wściekłości. Twarz jej pobladła, a usta posiniały.
Chce raportu, to go dostanie. Zasrana gnida.
- Zablokowali mi moce… Przez chwilę odczuwałam nerwowość i napięcie typowe dla nowicjusza, który nie panuje nad mocą. Poza tym miałam wrażenie, jakby ktoś mnie nieźle zdzielił młotkiem po głowie.
Kyle uniósł brew.
- No dobra. Idziemy do labora…
- Nie – przerwała mu nagle. – Jestem zmęczona, poza tym opatrzę ranę sama. Dzięki za rozmowę, kulę dostaniesz jak już się wykąpię. A teraz pozwól, że pójdę do siebie. – Skinęła głową i ruszyła przed siebie, nie czekając na odpowiedź.
Nie zdążyła przejść nawet pięciu metrów, gdy osunęła się na ziemię.
Usłyszała kilka szybkich kroków i siarczyste przekleństwo, a na ramionach poczuła czyjeś ręce.

Po tym zapadła się w ciemność.

niedziela, 13 października 2013

Prolog

No to zaczynamy. Nawet nie wiecie, jaką mam tremę - aż mi się ręce trzęsą :D Mam nadzieję, że Was zainteresuję i będziecie śledzić losy bohaterów z równym zapałem, z jakim ja tę historię tworzę. 
Prolog dedykuję, rzecz jasna, NATUSI MOJEJ KOCHANEJ, która tak mi odpicowała bloga. Koooocham Cię i normalnie nie wiem, co ja bym bez Ciebie zrobiła <3
A teraz życzę miłego czytania ;)

***

Kiedy podnosił telefon, niczego nie przeczuwał. Nie sądził, że sprawy potoczą się w tak niefortunny dla niego sposób.
- Waller – rzucił chłodnym, wyćwiczonym tonem.
- Dzień dobry, Michael – głos po drugiej stronie był zachrypnięty i ewidentnie męski. – Jak się mają nasze badania?
Usiadł prosto, a po jego kręgosłupie przebiegł lodowaty dreszcz. Zakon.
- Bez zmian. Żadna z dotychczas stosowanych metod nie poskutkowała.
- Dwa tygodnie temu twierdziłeś, że wszystko idzie zgodnie z planem i uda ci się doprowadzić eksperyment do końca.
- Ale trochę się zmieniło – zacisnął szczęki. – Jeżeli będziecie tak naciskać, to gówno zrobię, a nie doprowadzę sprawę do końca. Dajcie mi trochę luzu, to będę mógł się na tym skupić.
- W szczególności, gdy przed większość czasu siedzisz na dupie za biurkiem albo jeździsz na spotkania – w głosie jego rozmówcy słychać było sarkazm.
- Gdybym nie siedział, jak to ująłeś „na dupie za biurkiem”, to nie byłoby pieniędzy na te badania. Więc nie mów mi, co mam robić, dobrze? – Nie był w stanie opanować drżenia w głosie, które pojawiało się podczas każdej rozmowy z dowódcą Zakonu.
- Ależ po co te nerwy? Jestem po prostu ciekaw postępów.
- Już ci powiedziałem – jak na razie nie ma żadnych postępów. Zadowolony?
- Nie, ale jakoś to zniosę. Gdy uda wam się coś osiągnąć, oczekuję, że mnie o tym powiadomisz? – Słowa te rozwścieczyły Wallera. Zacisnął wolną dłoń w pięść, aż zbielały mu knykcie.
- Ależ oczywiście, Ryan. – Jego słowa ociekały sarkazmem. - Poza tym jestem pewien, że dzwonisz tylko z grzeczności. Przecież wiesz doskonale o tym, iż zdaję sobie sprawę, że masz u mnie szpiegów donoszących ci o wszystkim. – Mówiąc to mimowolnie się skrzywił. Nienawidził, gdy robiono z niego kretyna.
Po drugiej stronie rozległ się głęboki, donośny śmiech.
- Spostrzegawczy jesteś. Czekam na informacje.
Gdy mężczyzna odłożył słuchawkę, zaklął siarczyście. Czy dadzą mu w końcu spokój?
- Och, a więc bratasz się z moim wrogiem? - W kącie pomieszczenia rozległ się kobiecy głos.
Waller zerwał się z krzesła i spojrzał w tamtym kierunku. Telefon wypadł mu z ręki i wylądował na podłodze.
- Meredith.
- Cześć tatusiu. – Przy drzwiach stała średniego wzrostu dziewczyna. Brązowe włosy sięgały jej do łopatek, kręcąc się lekko, a piwne oczy miały kształt migdałów. Glany wydawały ciche tąpnięcia, gdy zbliżała się do biurka, rozpięta, skórzana kurtka odsłaniała pas ze sztyletami i kaburę pod pachą. Czarne spodnie były poprzecierane na kolanach. Dziewczyna mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia dwa lata.
- Nie jestem twoim ojcem.
Dziewczyna roześmiała się głośno.
- Ach, więc wciąż się do mnie nie przyznajesz? To takie przykre. – Westchnęła, po czym uśmiechnęła się ironicznie.
- Po co tu przylazłaś? Już cię nie obchodzi dobro twojej malutkiej siostrzyczki? - Na ustach Wallera pojawił się pełen złośliwości uśmiech.
Nie mógł wyjść na słabeusza bojącego się własnej córki. Blef to jedyne, co mu pozostało. Tylko w ten sposób mógł zachować godność.
Meredith zacisnęła pięść, a po chwili przebiegł po niej impuls elektryczny. Jej twarz była niczym wyciosana z kamienia, a w oczach jarzyła się lodowata furia, której chciała dać upust, lecz ostatkiem sił panowała nad tym.
Mężczyzna wzdrygnął i w tej samej chwili do jego uszu doszedł szczęk zamka w drzwiach. Zamknęła je.
Został tu z nią sam, bez jakiejkolwiek ochrony. Poczuł, jak zaczynają mu drżeć nogi.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o godność.
- Nie waż się jej skrzywdzić, sukinsynu, bo więcej się tak nie uśmiechniesz. Już ja o to zadbam – syknęła, opierając się dłońmi o blat biurka. Mina natychmiastowo mu zrzedła, gdy usłyszał groźbę. Wiedział, że mogła to wyczytać z jego oczu. Nie był stanie ukryć przerażenia.
Dziewczyna z zadowoleniem pokiwała głową i rozsiadła się wygodnie na krześle, krzyżując nogi na biurku. Piasek z butów opadł na blat.
Na twarzy Wallera malowało się zniesmaczenie. Pedantyczne zamiłowanie do czystości było silniejsze nawet od przerażenia, które odczuwał.
- Nie lubisz tego, prawda? Przepraszam, moje maniery ostatnio nie mają się zbyt dobrze – prychnęła z pogardą i przyjrzała mu się uważnie. - A więc będziesz teraz robił za dziwkę tych z Zakonu, tak? I to za głupią dziwkę, która będzie płaciła im za to, że dają jej u siebie pracować. - Mówiła, przeciągając samogłoski. - No tak. Trzeba jakoś zabezpieczyć dupsko, w które w każdej chwili mogę cię kopnąć – posłała mu słodki uśmieszek.
Waller wstrzymał oddech, po czym gwałtownie wypuścił powietrze z ust. Na jego policzkach wykwitły czerwone plamy. W jego wnętrzu panował istny huragan. Strach, nienawiść, obrzydzenia, ugodzona duma. Nie był w stanie racjonalnie myśleć, gdy wszystkie te uczucia zalały go potężną falą. Ogromnie ze sobą walczył, by nie uciec, gdzie pieprz rośnie.
Podejmując wreszcie odważną decyzję, zaciskając pięści, podszedł do niej i zepchnął jej nogi z blatu.
- Nie dotykaj mnie… - warknęła ostrzegawczo. Zerwała się z miejsca, jakby jego dotyk parzył. W jej oczach czaiła się nienawiść.
W następnej chwili usłyszał, że ktoś dobija się do drzwi. Gwałtownie odwrócił ku nim głowę. Jego córka z niechęcią uczyniła to samo.
Najwidoczniej jego ochroniarze z Zakonu już wiedzieli, że w biurze jest intruz.
Michael z powrotem skupił się na niej, jednak widząc jej minę, wycofał się powoli. Dziewczyna ruszyła za nim, aż upadł na krzesło. Poczuł, jak z jego twarzy odpływają wszelkie kolory, a na czole pojawiają się kropelki potu. Meredith pochyliła się nad nim.
- Przyszłam ci tylko przekazać, że wciąż cię obserwuję. Znam każdy twój cholerny ruch, każde zagranie. Naprawdę nie obchodzi mnie, z kim będziesz się bratał i jak potężni będą ci ludzie – nawet z Zakonem dam sobie radę. Odebrałeś mi szczęście. Ja odbiorę ci twoje. I przysięgam, że pożałujesz dnia, w którym się urodziłeś. - Po tych słowach odwróciła się gwałtownie i podeszła do okna.
Pomimo przerażenia, które ściskało jego gardło i powodowało mętlik w głowie dostrzegł, że dziewczyna coś kalkuluje, wpatrując się w dół.
Chce skoczyć?
Drzwi do gabinetu otworzyły się z hukiem. Do pomieszczenia wpadło dwóch mężczyzn w garniturach i czarnych koszulach, celując w dziewczynę zmodyfikowanymi pistoletami, których pociski miały za zadanie sparaliżować ją i pozbawić możliwości używania mocy. Nim jednak którykolwiek wystrzelił, Meredith szarpnęła ręką, a ich broń wylądowała pod ścianą. Zrzedły im miny.
- Szkoda amunicji. Zniszczylibyście tylko moje efektowne wyjście - pomachała im, a następnie uderzyła pięścią w okno.
Z pewnością korzystała z mocy, bo w następnej chwili szyba pękła i w milionach kawałeczków zaczęła spadać. Meredith zrobiła krok do tyłu, w powietrze, jakby nadal kroczyła po podłodze. A potem spadła. Nikt nie zdążył zareagować.
Waller zerwał się z krzesła i podbiegł do okna. Spojrzał w dół.
Dziewczyna właśnie wylądowała, a ludzie wokół niej zaczęli wrzeszczeć. Zobaczył, jak zrywa się do biegu i znika w najbliższej uliczce.
Zmełł w ustach przekleństwo i opadł na skórzany fotel. Jego twarzy była blada, zroszona potem, ale nie dawał po sobie poznać, jak ogromną ulgę poczuł, że jego córka zniknęła wraz ze swoimi śmiercionośnymi mocami.
Musiał jak najszybciej doprowadzić projekt badawczy do końca. Nie mógł wiecznie chodzić z ochroną i bać się zasypiać we własnym domu. Chciał na powrót cieszyć się wolnością i bogactwem. Priorytetem było jednak zniszczenie rasy magów i zmiecenie jej z powierzchni Ziemi.
Raz na zawsze.
Jego twarz wykrzywiła się z wściekłości.
- Wstawić mi tu nową szybę. Jak najszybciej.